Początki, czyli pomysł i skąd wiedziałam jak to zrobić….
Nie pamiętam dokładnie skąd pomysł - o wychowaniu dwujęzycznym wiedziałam na długo przed samym pomysłem posiadania potomstwa. Decyzja w zasadzie została podjęta jeszcze zanim nasza córeczka pojawiła się na świecie. W naszym domu to po prostu przyszło naturalnie: powiedziałam mężowi, że będę mówić do dziecka po angielsku, żeby od początku wprowadzić drugi język. On powiedział “OK” i to był koniec dyskusji. W ogóle nie wpadliśmy na pomysł informowania o tym kogokolwiek: dziadków, dalszej rodziny czy znajomych. Po prostu w żadnym momencie nie przyszło nam do głowy, że to jest decyzja w jakiś sposób kontrowersyjna i powinniśmy czuć się w obowiązku przygotować świat na takie dziwactwo. Tym sposobem najbliżsi dowiedzieli się kiedy nasza córeczka przyszła na świat i zobaczyli nas w akcji. Reakcje - przynajmniej te w naszym kierunku - były bardzo pozytywne. Ja, jeszcze będąc w ciąży, czułam, że muszę się przygotować - nie tyle językowo, ile wiedzowo. Mam po prostu taki charakter, że lubię zbierać informacje i jeśli coś mnie ciekawi, wygrzebię badania naukowe z najdalszych zakątków internetu. Na szczęście nie musiałam szukać tak daleko. Przed porodem kupiłam i przeczytałam książkę “Jak wychować dziecko dwujęzyczne” Barbary Pearson-Zurer (pisałam o niej tu), która sama w sobie jest genialnym kompendium wiedzy teoretycznej i praktycznej. Co więcej - jak w większości książek popularnonaukowych - ma spis publikacji i badań, z których czerpie i ta lista jest naprawdę imponująca. Z tych materiałów źródłowych wyszukałam jeszcze dodatkowo wszystkie interesujące mnie rzeczy (które były dostępne w domenie publicznej). No i urodziła się Ania. Od pierwszego dnia mówiłam do niej po angielsku, ale to wcale nie uchroniło nas przed trudnościami. Ja akurat wszystkie nieszczęścia tego świata, jak i 7 żyć wykorzystałam już w ciąży, więc bajkowy poród i w zasadzie brak połogu należały mi się jak psu buda (ale to historia na osobny artykuł). Na szczęście tak się stało, więc pierwsze 2-3 miesiące z maluchem wspominam bardzo dobrze. Nie miałam długiej przerwy w używaniu języka, bo pracowałam do 8 miesiąca ciąży, więc sama komunikacja w języku angielskim nie była nienaturalna - przynajmniej na początku. Dużo się zmieniło, kiedy moja córeczka z bezwładnego burrito - i to głównie śpiącego - przepoczwarzyła się w burrito całkiem interaktywne: rozdające uśmiechy, nawołujące rodziców do poświęcenia mu uwagi, krzywiące się na durne pomysły spaceru w wózku - jednym słowem nagle stała się cud-niemowlakiem wzbudzającym we mnie takie pokłady miłości, czułości i wzruszeń, o które sama bym siebie w życiu nie podejrzewała. To był moment przełomowy, bo nagle okazało się, że ja nie bardzo wiem jak wyrazić “Moja ty najśliczniejsza mała Królisiu, najpuchatsza z puchatych” w języku, którego do tej pory używałam głównie do mówienia o zarządzaniu, finansach, fuzjach czy produkcji. I tak zarzuciłam dwujęzyczność, bo wydawało mi się emocjonalnie nie do udźwignięcia. I pewnie w tym miejscu skończyłaby się moja przygoda z dwujęzycznością, gdyby nie to, że objawiła mi się nagle lokalna grupa matek-sąsiadek wychowujących swoje dzieci hm... w duchu slow. (Czyli jeśli Twoje dziecko właśnie liże meble ogrodowe w restauracyjnym ogródku, a Ty wiesz to jest dobry moment, żeby się napić cappuccino z pianką i ponarzekać koleżankom na Starego - welcome!) Okazało się, że Matka-Założycielka wychowuje dwujęzycznie już drugie swoje dziecko i kiedy podzieliłam się z nią swoimi emocjonalnymi rozterkami, wzięła rozmach i zasadziła mi porządny ochrzan prosto w rozdygotany tyłek. Spokojnie i z klasą, ale podziałało. Jeszcze tego samego dnia wróciłam do mówienia do Ani po angielsku, ale teraz już zaczęły się pojawiać się schody i dylematy:
Te dylematy narastały z czasem, a najtrudniejsze dla mnie było to, że często po prostu nie ma dobrej odpowiedzi. Macierzyństwo jest dla mnie pierwszym doświadczeniem w życiu, gdzie naprawdę boję się porażki i bardzo potrzebuję odpowiedzi tak/nie. Zawsze uważałam się za typ raczej twardo stąpający po ziemi i porady typu “rób, jak czujesz”, “intuicja Ci podpowie”, “nikt nie zna Twojego dziecka tak dobrze jak ty sama”, “będziesz czuła, że to dobra/zła droga” baardzo, ale to bardzo źle działają mi na puder. W rezultacie wielu decyzji nie podjęłam w ogóle, a życie potoczyło się samo. Ale też postanowiłam sobie pomóc i wdrożyć kilka rzeczy:
Tyle jeśli chodzi o pracę z dzieckiem niemówiącym. Kiedy Ania zaczęła mówić pierwsze słowa, była już świetnie osłuchana z 2 językami, a ja osiągnęłam swój cel. Dzisiaj mówienie do niej po angielsku to po prostu naturalna kolej rzeczy. Jest tak normalne jak siku z rana, a świadome podjęcie decyzji o tym, żeby wyluzować z tłumaczeniem wszystkiego na angielski sprawiło, że ja też poczułam się po prostu mamą, a nie mamo-nauczycielo-tłumaczem. Mniej więcej kiedy Ania skończyła półtora roku, czyli rozpoczął się czas bardzo intensywnego rozwoju mówienia, u nas nastąpiły zmiany w organizacji życia rodzinnego. Ja postanowiłam zwiększyć ilość godzin pracy, a do domu wkroczyła babcia. Babcia mieszkała z nami od niedzieli wieczorem do środy. Ja od poniedziałku do środy intensywnie pracowałam, a w pozostałe 4 dni tygodnia spędzałam czas z Anią. Wtedy poza mama, tata, baba, taaa i nie - które chyba pojawiły się jako pierwsze, zakres słownictwa u Ani był głównie angielski. Kiedy zaczęła spędzać więcej czasu z babcią, zobaczyłam szybki rozwój języka polskiego. Dopóki miałyśmy zachowany balans 3 dni/4 dni śmiałyśmy się, że musimy sobie robić aktualizację słownictwa i tego, co ‘na czasie’, bo Ania z dnia na dzień zaczynała używać tylu nowych słów. Na początku mówiła też dość niewyraźnie, więc trudno było zrozumieć, co ma na myśli nawet po polsku. Od około 6 miesięcy mogę za to bardzo wyraźnie obserwować to, jak zmienia się szybkość rozwoju każdego z naszych języków. 1 dzień zwiększonego kontaktu z jednym językiem owocuje całym zestawem aktywnie używanych nowych słów. Z tego powodu staram się jeszcze bardziej pilnować, żeby jeśli przez 2 dni intensywnie pracuję, potem spędzać jeszcze więcej czasu sam na sam z córką. Przez ten cały czas nie zauważyłam żadnych różnic w tym, jak ona się tych języków uczy. Kiedy słyszy nowe słowo, wielokrotnie je powtarza, jakby chciała ‘wyczuć’ prawidłową wymowę, która zresztą szybko się poprawiła (ogólnie, nie w konkretnym języku) i dzięki temu, że ona ma w ogóle dość czysty i dźwięczny głos łatwo jest obserwować to jak i co mówi - a co za tym idzie zrozumieć. Ciągle jesteśmy na etapie szybkiego rozwoju językowego i widzę, że ona uwielbia uczyć się i ćwiczyć języki. Wraz z moim powrotem do pracy przestałam monitorować czas czytania, odpuściłam wszystkie ewentualne dodatkowe czynności, które miały na celu zwiększenie ekspozycji na język angielski. Po pierwsze dlatego, że nie mam już na to czasu, a po drugie - nie jest mi to już potrzebne. Odkąd Ania jest dzieckiem mówiącym, a ja naturalnie przechodzę na angielski w naszych relacjach angielski jest obecny w jej życiu na tyle, na ile w jej życiu jest obecna mama. Czy to wystarcza? Chyba nie. Dzisiaj zdecydowanie język polski gra pierwsze skrzypce, a ja widzę kilka obszarów, które wymagają mojej pracy i przemyślenia co dalej:
Czy wobec tego żałuję, że wprowadziłam karty do czytania i tak popłynęliśmy z czytaniem w ogóle? Absolutnie nie, ale żałuję, że nie zadbałam o balans między dwoma językami. Oczywiście, zbiór książek angielskich mamy dość pokaźny, ale niestety okazuje się, że te, które mamy nie odpowiadają na obecne potrzeby. Ania wyrosła już z krótkich książeczek z okienkami i 2 linijkami tekstu, ale jeszcze nie dorosła do bajek, gdzie obrazek pojawia się na co drugiej stronie. Teraz w naszej korona-izolacji nadrabiam to zaniedbanie i mam nadzieję, że wkrótce dotrą do nas książeczki odpowiednie “na teraz”. Co do czytania globalnego - planuję wprowadzenie dodatkowo czytania w języku angielskim i gdybym mogła cofnąć czas, to wprowadziłabym czytanie w dwóch językach od początku.
0 Comments
Leave a Reply. |