magdasiemieniec.weebly.com/jak-si281-uczy263/opowiesc-o-pierwszych-dwoch-latach-w-dwujezycznosci-zamierzonej-podsumowania-czesc-2No to przyszedł czas na klucz programu, czyli co dokładnie moje dziecko potrafi w wieku 2 lat. Jeśli trafiasz na ten artykuł jako pierwszy z mojej serii o dwujęzyczności, to zapraszam Cię również to rzucenia okiem na poprzednie 2 części:
1. Skąd u mnie pomysł i strategia wychowania dwujęzycznego: tutaj. 2. Co dokładnie robiłam przez 2 lata życia mojej córeczki i jakie to dało efekty: tutaj 3. Nagranie na żywo z mojego fanpage'a o moich doświadczeniach z perspektywy mamy: tutaj. Nie jestem specjalistą i zdecydowanie nie potrafię wyłapać wszystkich szczegółów i niuansów, więc poniżej prezentuję po prostu to, co sama byłam w stanie zaobserwować. Porównanie umiejętności językowych Pierwsza rzecz, która od razu rzuca się w oczy (i uszy) to fakt, że Ania zdecydowanie lepiej radzi sobie z gramatyką języka polskiego niż angielskiego, czego nie można powiedzieć o zasobie słownictwa. Przygotowując się do napisania tego artykułu przez kilka dni przed urodzinami Ani wpisywałam w excelu nowe słowa jakich użyła samodzielnie (czyli nie powtarzając po nas) i które były adekwatne do kontekstu. Po 4 dniach robienia notatek zaprzestałam, bo nie nadążałam. Tych słów jest pewnie więcej, ale porzuciłam notowanie w momencie “naliczenia” 339 słów w języku polskim i 387 w języku angielskim. Nie uwzględniałam wyrazów dźwiękonaśladowczych (hau hau, bam!, etc.) ani rozróżnienia ze względu na formę: jeśli Ania powiedziała “Ania siedzi” i “Miśku siadaj”, notowałam tylko czasownik “siedzieć”. Oczywiście, słów polskich jest pewnie więcej, bo w komunikacji ze mną używa głównie języka angielskiego, a ja nie chodziłam za nią jakoś specjalnie z notatnikiem, żeby podsłuchiwać jej rozmowy z innymi członkami rodziny. Jeśli chodzi o słownictwo, to większość z tych słów to ekwiwalenty i niewiele jest takich, które zna tylko w jednym języku. Jednocześnie - mimo znajomości danego słowa zarówno po polsku, jak i po angielsku - przez dość długi czas wybierała tylko jeden język, np. bez względu na to czy rozmawiała ze mną czy mężem, nogi zawsze były nogami (“Mama, cover nogis”), ale już brzuch to zawsze ‘belly’ (“Tata, patrz! Belly golas!”). Teraz, kiedy piszę ten tekst, zdecydowanie jest coraz mniej mieszania i Ania coraz bardziej trzyma się języka swojego rozmówcy. Warto też dodać, że zauważyłam, że przy uczeniu się nowych słów, chętniej powtarza te w języku polskim. Przykład: ostatnio podczas sesji z kartami do czytania, stanęła na dwóch kartach i kolejne dwie wzięła do ręki, udając, że jeździ na nartach. Powiedziała przy tym “Ania sleigh”. Byliśmy z mężem razem z pokoju i zaczęłam jej tłumaczyć, że to nie “sleigh”, tylko “skis”. Mąż się wtrącił, że nie sanki, tylko narty. Ania wcześniej kilka razy powtórzyła po mnie “skis”, ale kiedy usłyszała od męża o nartach, natychmiast przerzuciła się na powtarzanie słowa po polsku. Język polski W drugim roku życia zdecydowanie zaczynamy wkraczać w fazę zdań dłuższych niż dwuwyrazowe. “Babcia, czytaj!”, “Ania siedzi/leży/bawi”, “Tati, szukaj mnie” mamy już całkiem nieźle utrwalone, a powoli Ania zaczyna budować dłuższe wypowiedzi. “Miś gra w piłkę”, “Tata weź piłkę”, “Ania siedzi na podłodze” to osiągnięcia ostatniego tygodnia przed 2 urodzinami. Całkiem nieźle radzi sobie zaimkami wskazującymi (ten, ta, tu, tam), a także z końcówkami w zależności od rodzaju rzeczownika (“mój misiek”, “moja mama”) - zarówno w przypadku zaimka “mój”, jak i w użyciu przymiotników (“duża wieża”, “pyszny obiad”). Jednocześnie, Ania ciągle mówi o sobie w 3 osobie (“Ania je” zamiast “jem”), a także dość dziwnie stosuje przeczenia - zamiast powiedzieć, że Ania czegoś nie lubi lub że coś nie jest dobre mówi “Ania lubi nie”, albo “dobry nie” (a w zasadzie “dobji nie” ;)). Jeśli chodzi o wymowę, trudno mi ocenić - naprawdę dużo są w stanie zrozumieć osoby postronne, które nie mają z nią kontaktu na co dzień. Ania ma dość dźwięczny i czysty głos, więc wszystkie dźwięki są dość łatwe do usłyszenia. Zamiast “r” i ‘l’ często mówi ‘j’ (na przykład to sławetne “hujjja” zamiast hurra - za co zresztą obwiniam książeczki dla dzieci, bo nikt normalny w rozmowie nie używa słowa “hura”, no i ostanie “hujać” zamiast hulać - dzięki, mamo!), lub ignoruje trudne zbitki spółgłosek, np. “dotoj” zamiast doktor. Są również takie słowa, gdzie wymawia tylko ostatnie sylaby: “puga” zamiast papuga, “molot” zamiast samolotu, albo “wijać” zamiast zawijać, ale to są raczej słowa, które zna już od dłuższego czasu i jest przyzwyczajona tak je wymawiać. Nowe wyrażenia jest w stanie powtórzyć w całości i tak się ich uczy. Język angielski W porównaniu do języka polskiego, angielski zdecydowanie zostaje w tyle, szczególnie, jeśli chodzi o gramatykę. Ania buduje zdania najczęściej dwuwyrazowe - jeszcze niepoprawnie - “Ania sleeping” (zamiast “Ania is sleeping”), “Groke, sit, horse!” (chodzi o “Groke wanted to sit on a horse”). Kiedy w ten sposób wypowiada niepoprawne zdania, ja po niej powtarzam, prezentując już zdanie poprawne. Jak pisałam wcześniej - zasób słownictwa ma naprawdę niezły, ale operuje nim jeszcze w bardzo podstawowy i ograniczony sposób. Z drugiej strony: doskonale rozumie wszystkie komunikaty w języku angielskim, jest w stanie również podążać za treścią historyjki w książce. Trudno mi w tej chwili oceniać jej wymowę i akcent - to wszystko się jeszcze kształtuje i mocno zmienia (zresztą w języku polskim tak samo) - ale ładnie wymawia zbitkę “th”, dyftongi i większość dźwięków samogłoskowych. Z pewnością zakumała tworzenie liczby mnogiej przez dodanie -s do rzeczownika (nawet polskiego, jak w przytaczanych już “nogis”), a także dodawanie -‘s kiedy mówimy, że coś jest czyjeś (“Babcia’s slippers”). Nie umie jeszcze operować zaimkami dzierżawczymi, więc nie mówi, że coś jest “my”, czy “mine”, tylko, że jest “Ani’s” (co oczywiście stanowi przykład mieszania języków). Mieszanie i przełączanie się między językami Nigdy nie miałam wątpliwości, że moje dziecko wie, z którego języka korzysta w danym momencie. Paradoksalnie (jeszcze) tego mieszania wcale nie jest dużo. Przykład: pracuję w pokoju, ale słyszę jak moja mama mówi do Ani “Ania, wołaj mamę na zupę”. Ania wchodzi i mówi do mnie “Mama, c’mon! Soup!”. Warto też zaznaczyć, że czasami wychowanie dwujęzyczne “udziela się” otoczeniu. Kiedy jestem sama z Anią i jeszcze jedną osobą, często ta osoba również miesza przy nas języki. W grudniu fajnie mogłam to zaobserwować, kiedy pomieszkiwał u nas mój brat. Czasami rozmawiał z Anią po polsku, a czasami po angielsku. Mam wrażenie, że moja córeczka sobie zakodowała, że “anki” (uncle) jest wielojęzyczny i ładnie się dopasowywała do sytuacji. Kiedyś byłam świadkiem rozmowy: Ania: Uncle! Doggy! Uncle: Co? Ania: Piesek! Z ostatnich miesięcy mam również fajny przykład od mojej mamy. Kiedy były z Anią same, podczas obiadu wylało się Ani trochę zupy na stolik. Ania zaczęła “coś” babci intensywnie tłumaczyć: Ania: “Babcia, clean, clean!” Babcia: ?? Ania: Clean! Clean, clean! Babcia: Aniu, ale co to znaczy po polsku? Ania: Wycierać! Generalnie ogromnie się cieszę tym okresem rozwoju mowy - to bardzo fajnie podkreśla charakter i sposób myślenia malucha. Obserwowanie tego, jak buduje zdania, mimiki twarzy i tych wszystkich dramatycznych gestów (na przykład kiedy ugina nóżki w kolankach, rozkłada teatralnie rączki i wola kota “Kuciuuunia, chodź do nas! Chodź do nas teraz! Kuuuciuuunia!”). Jeśli udało Ci się przebrnąć przez wszystkie 3 wpisy (oraz video) podsumowujące pierwsze 2 lata moich starań, to wiesz, że wiele rzeczy mogłam zrobić lepiej. Ja też to wiem i już zaczęłam wprowadzać zmiany, które - mam nadzieję - wkrótce pozwolą angielskiemu trochę dogonić język polski w otoczeniu językowym mojego dziecka. Mimo tej trochę gorzkiej pigułki na koniec, ogromnie się cieszę, że doprowadziłam to podsumowanie do końca - wielu rzeczy mogłabym sobie nie uświadomić, gdybym nie zdecydowała się ubrać tego wszystkiego w słowa i przelać na wirtualny papier. Ale żeby nie skończyć tego tekstu tak ponuro - już nie mogę się doczekać kolejnych smakowitych i przekomicznych kąsków językowych, które za chwilę wyprodukuje mój mały (prawie) dwujęzyczny cud.
0 Comments
Początki, czyli pomysł i skąd wiedziałam jak to zrobić….
Nie pamiętam dokładnie skąd pomysł - o wychowaniu dwujęzycznym wiedziałam na długo przed samym pomysłem posiadania potomstwa. Decyzja w zasadzie została podjęta jeszcze zanim nasza córeczka pojawiła się na świecie. W naszym domu to po prostu przyszło naturalnie: powiedziałam mężowi, że będę mówić do dziecka po angielsku, żeby od początku wprowadzić drugi język. On powiedział “OK” i to był koniec dyskusji. W ogóle nie wpadliśmy na pomysł informowania o tym kogokolwiek: dziadków, dalszej rodziny czy znajomych. Po prostu w żadnym momencie nie przyszło nam do głowy, że to jest decyzja w jakiś sposób kontrowersyjna i powinniśmy czuć się w obowiązku przygotować świat na takie dziwactwo. Tym sposobem najbliżsi dowiedzieli się kiedy nasza córeczka przyszła na świat i zobaczyli nas w akcji. Reakcje - przynajmniej te w naszym kierunku - były bardzo pozytywne. Ja, jeszcze będąc w ciąży, czułam, że muszę się przygotować - nie tyle językowo, ile wiedzowo. Mam po prostu taki charakter, że lubię zbierać informacje i jeśli coś mnie ciekawi, wygrzebię badania naukowe z najdalszych zakątków internetu. Na szczęście nie musiałam szukać tak daleko. Przed porodem kupiłam i przeczytałam książkę “Jak wychować dziecko dwujęzyczne” Barbary Pearson-Zurer (pisałam o niej tu), która sama w sobie jest genialnym kompendium wiedzy teoretycznej i praktycznej. Co więcej - jak w większości książek popularnonaukowych - ma spis publikacji i badań, z których czerpie i ta lista jest naprawdę imponująca. Z tych materiałów źródłowych wyszukałam jeszcze dodatkowo wszystkie interesujące mnie rzeczy (które były dostępne w domenie publicznej). No i urodziła się Ania. Od pierwszego dnia mówiłam do niej po angielsku, ale to wcale nie uchroniło nas przed trudnościami. Ja akurat wszystkie nieszczęścia tego świata, jak i 7 żyć wykorzystałam już w ciąży, więc bajkowy poród i w zasadzie brak połogu należały mi się jak psu buda (ale to historia na osobny artykuł). Na szczęście tak się stało, więc pierwsze 2-3 miesiące z maluchem wspominam bardzo dobrze. Nie miałam długiej przerwy w używaniu języka, bo pracowałam do 8 miesiąca ciąży, więc sama komunikacja w języku angielskim nie była nienaturalna - przynajmniej na początku. Dużo się zmieniło, kiedy moja córeczka z bezwładnego burrito - i to głównie śpiącego - przepoczwarzyła się w burrito całkiem interaktywne: rozdające uśmiechy, nawołujące rodziców do poświęcenia mu uwagi, krzywiące się na durne pomysły spaceru w wózku - jednym słowem nagle stała się cud-niemowlakiem wzbudzającym we mnie takie pokłady miłości, czułości i wzruszeń, o które sama bym siebie w życiu nie podejrzewała. To był moment przełomowy, bo nagle okazało się, że ja nie bardzo wiem jak wyrazić “Moja ty najśliczniejsza mała Królisiu, najpuchatsza z puchatych” w języku, którego do tej pory używałam głównie do mówienia o zarządzaniu, finansach, fuzjach czy produkcji. I tak zarzuciłam dwujęzyczność, bo wydawało mi się emocjonalnie nie do udźwignięcia. I pewnie w tym miejscu skończyłaby się moja przygoda z dwujęzycznością, gdyby nie to, że objawiła mi się nagle lokalna grupa matek-sąsiadek wychowujących swoje dzieci hm... w duchu slow. (Czyli jeśli Twoje dziecko właśnie liże meble ogrodowe w restauracyjnym ogródku, a Ty wiesz to jest dobry moment, żeby się napić cappuccino z pianką i ponarzekać koleżankom na Starego - welcome!) Okazało się, że Matka-Założycielka wychowuje dwujęzycznie już drugie swoje dziecko i kiedy podzieliłam się z nią swoimi emocjonalnymi rozterkami, wzięła rozmach i zasadziła mi porządny ochrzan prosto w rozdygotany tyłek. Spokojnie i z klasą, ale podziałało. Jeszcze tego samego dnia wróciłam do mówienia do Ani po angielsku, ale teraz już zaczęły się pojawiać się schody i dylematy:
Te dylematy narastały z czasem, a najtrudniejsze dla mnie było to, że często po prostu nie ma dobrej odpowiedzi. Macierzyństwo jest dla mnie pierwszym doświadczeniem w życiu, gdzie naprawdę boję się porażki i bardzo potrzebuję odpowiedzi tak/nie. Zawsze uważałam się za typ raczej twardo stąpający po ziemi i porady typu “rób, jak czujesz”, “intuicja Ci podpowie”, “nikt nie zna Twojego dziecka tak dobrze jak ty sama”, “będziesz czuła, że to dobra/zła droga” baardzo, ale to bardzo źle działają mi na puder. W rezultacie wielu decyzji nie podjęłam w ogóle, a życie potoczyło się samo. Ale też postanowiłam sobie pomóc i wdrożyć kilka rzeczy:
Tyle jeśli chodzi o pracę z dzieckiem niemówiącym. Kiedy Ania zaczęła mówić pierwsze słowa, była już świetnie osłuchana z 2 językami, a ja osiągnęłam swój cel. Dzisiaj mówienie do niej po angielsku to po prostu naturalna kolej rzeczy. Jest tak normalne jak siku z rana, a świadome podjęcie decyzji o tym, żeby wyluzować z tłumaczeniem wszystkiego na angielski sprawiło, że ja też poczułam się po prostu mamą, a nie mamo-nauczycielo-tłumaczem. Mniej więcej kiedy Ania skończyła półtora roku, czyli rozpoczął się czas bardzo intensywnego rozwoju mówienia, u nas nastąpiły zmiany w organizacji życia rodzinnego. Ja postanowiłam zwiększyć ilość godzin pracy, a do domu wkroczyła babcia. Babcia mieszkała z nami od niedzieli wieczorem do środy. Ja od poniedziałku do środy intensywnie pracowałam, a w pozostałe 4 dni tygodnia spędzałam czas z Anią. Wtedy poza mama, tata, baba, taaa i nie - które chyba pojawiły się jako pierwsze, zakres słownictwa u Ani był głównie angielski. Kiedy zaczęła spędzać więcej czasu z babcią, zobaczyłam szybki rozwój języka polskiego. Dopóki miałyśmy zachowany balans 3 dni/4 dni śmiałyśmy się, że musimy sobie robić aktualizację słownictwa i tego, co ‘na czasie’, bo Ania z dnia na dzień zaczynała używać tylu nowych słów. Na początku mówiła też dość niewyraźnie, więc trudno było zrozumieć, co ma na myśli nawet po polsku. Od około 6 miesięcy mogę za to bardzo wyraźnie obserwować to, jak zmienia się szybkość rozwoju każdego z naszych języków. 1 dzień zwiększonego kontaktu z jednym językiem owocuje całym zestawem aktywnie używanych nowych słów. Z tego powodu staram się jeszcze bardziej pilnować, żeby jeśli przez 2 dni intensywnie pracuję, potem spędzać jeszcze więcej czasu sam na sam z córką. Przez ten cały czas nie zauważyłam żadnych różnic w tym, jak ona się tych języków uczy. Kiedy słyszy nowe słowo, wielokrotnie je powtarza, jakby chciała ‘wyczuć’ prawidłową wymowę, która zresztą szybko się poprawiła (ogólnie, nie w konkretnym języku) i dzięki temu, że ona ma w ogóle dość czysty i dźwięczny głos łatwo jest obserwować to jak i co mówi - a co za tym idzie zrozumieć. Ciągle jesteśmy na etapie szybkiego rozwoju językowego i widzę, że ona uwielbia uczyć się i ćwiczyć języki. Wraz z moim powrotem do pracy przestałam monitorować czas czytania, odpuściłam wszystkie ewentualne dodatkowe czynności, które miały na celu zwiększenie ekspozycji na język angielski. Po pierwsze dlatego, że nie mam już na to czasu, a po drugie - nie jest mi to już potrzebne. Odkąd Ania jest dzieckiem mówiącym, a ja naturalnie przechodzę na angielski w naszych relacjach angielski jest obecny w jej życiu na tyle, na ile w jej życiu jest obecna mama. Czy to wystarcza? Chyba nie. Dzisiaj zdecydowanie język polski gra pierwsze skrzypce, a ja widzę kilka obszarów, które wymagają mojej pracy i przemyślenia co dalej:
Czy wobec tego żałuję, że wprowadziłam karty do czytania i tak popłynęliśmy z czytaniem w ogóle? Absolutnie nie, ale żałuję, że nie zadbałam o balans między dwoma językami. Oczywiście, zbiór książek angielskich mamy dość pokaźny, ale niestety okazuje się, że te, które mamy nie odpowiadają na obecne potrzeby. Ania wyrosła już z krótkich książeczek z okienkami i 2 linijkami tekstu, ale jeszcze nie dorosła do bajek, gdzie obrazek pojawia się na co drugiej stronie. Teraz w naszej korona-izolacji nadrabiam to zaniedbanie i mam nadzieję, że wkrótce dotrą do nas książeczki odpowiednie “na teraz”. Co do czytania globalnego - planuję wprowadzenie dodatkowo czytania w języku angielskim i gdybym mogła cofnąć czas, to wprowadziłabym czytanie w dwóch językach od początku. Niedawno nasza córeczka skończyła 2 latka, a więc świętowaliśmy również 2 lata wychowania w dwujęzyczności zamierzonej. Początki nie były łatwe - “nawet” dla mnie - więc szczerze mówiąc jestem z nas bardzo dumna, że dotrwaliśmy do tego momentu. Ten artykuł (w trzech częściach, właśnie czytasz pierwszą) to moje zupełnie nieprofesjonalne i subiektywne podsumowanie pierwszych doświadczeń. I żeby było jasne: zupełnie nie mam ambicji prowadzić jakiegoś publicznego eksperymentu na moim dziecku czy poddawać ją ocenom i porównaniom do innych dzieci. Mam nadzieję, że ten tekst pomoże rozwiać wątpliwości, zainspiruje, a może i uchroni przed popełnianiem moich błędów osoby szczerze zainteresowane tematem.
Ale od początku: o co mi w ogóle chodzi z tą dwujęzycznością? Czy nie mogę po prostu uczyć swojego dziecka języków obcych?
Ok, to przejdźmy do STRATEGII: Jeśli zdążyłam już się czegoś dowiedzieć o rodzinach dwujęzycznych, to jedno: każdy działa inaczej. Jest kilka opisanych w literaturze naukowej strategii czy metod wdrażania dwujęzyczności w rodzinach, ale ‘wykonanie’ nawet tej samej strategii może być zupełnie inne. Ja od początku wiedziałam, że będziemy stosować OPOL - One Parent One Language (“jeden rodzic, jeden język”). Brałam również pod uwagę mL@H - Minority Language at Home (“język mniejszości w domu”), ale mąż stawia opór. Jeszcze ;). Co do OPOL - w ramach tej samej strategii rodzice różnie traktują język większości (czy - jak w naszym wypadku - ojczysty). Wiem, że jest wielu rodziców, którzy stosują OPOL bardzo restrykcyjnie, tzn. jeśli dziecko chce uzyskać ich reakcję, musi zwrócić się do nich w języku, w którym mówi rodzic. Jeśli tego nie zrobi, rodzic udaje, że nie słyszy, po prostu nie reaguje lub prosi o powtórzenie tego samego w innym języku. Dla mnie takie podejście było trochę zbyt surowe. Zresztą od początku wyszłam z założenia, że nie chcę być ambitna za moje dziecko. Chcę dać jej jak najwięcej z tego, to, co mam i co potrafię dać, ale ile ona z tego przyjmie - to już jej sprawa. Trochę wchodzimy tutaj na grząski grunt osobowości i podejścia do życia: ja sama postrzegam siebie jako główną siłę sprawczą w moim życiu, nie mam nikogo pretensji, gdy coś idzie nie tak, staram się zawsze myśleć: “OK, ale co ja mogę z tym teraz zrobić”, “Jakie mam możliwości?”. Bardzo bym chciała, żeby nasza córeczka też kiedyś w ten sposób widziała siebie. Czy takie podejście do świata można wpoić? A co jeśli będzie patrzyła na siebie inaczej? Często myślę o tym w perspektywie ludzi, którzy mają 30, 40 lat, przychodzą do mnie na zajęcia i mówią, że żałują, że rodzice ich kiedyś nie przypilnowali w szkole i nie zmusili do nauki angielskiego, czy że rodzice nie widzieli potrzeby finansowania kursów językowych. Kiedyś w duchu przewracałam oczami na takie argumenty, ale dzisiaj wiem, że ludzie są po prostu różni. Dodatkowo, jeśli już zdecydowałam się na wychowanie dwujęzyczne, to jasne, że chcę, żeby moja córeczka skorzystała na tym jak najwięcej. Czy więc pozostawianie dzisiaj takiego wyboru dwulatce to dobra droga? Nie wiem - widzę konsekwencje takiego postępowania, ale jednocześnie jestem w miejscu bardzo komfortowym. Wybrałam, że robię tak, jak czuję, więc nie muszę wykonywać żadnej dodatkowej pracy nad sobą. Nie czuję jeszcze potrzeby wprowadzania zmian, ale to może się wkrótce zmienić. W kolejnych częściach dowiesz się dlaczego. Jaki był ten rok? Co darował, co wziął...
2019 rok właściwie totalnie zlewa mi się z 2018, bo wraz z urodzeniem dziecka moje życie przewróciło się do góry nogami i od tamtego czasu ciągle staram się jakoś je poukładać na nowo. Dlatego dzisiaj zapraszam na garść najważniejszych przemyśleń, doświadczeń i inspiracji językowych i życiowych, które zabieram ze sobą w 2020 1. Doświadczenie dwujęzyczności W 2019 roku moje dziecko zaczęło mówić. W obu językach na raz. Myślę, że sam fakt, że maluch zaczyna komunikować się ze światem jest dla każdego rodzica niesamowity, ale dla mnie to również potwierdzenie, że to, co robię ma sens. Szczególnie w miejscach publicznych, gdzie odezwanie się do dziecka w języku innym niż polski przyciąga wzrok i cała publika nagle zaczyna strzyc uszami! Kiedyś gadanie było tylko po mojej stronie, teraz wszyscy są świadkami sensownych odpowiedzi, co od razu odpiera wszelkie wymyślne zarzuty (nie rozumie, za dużo, bez sensu, nie zapamięta, ble, ble, ble). Zresztą na 2 urodziny Ani zrobię szczegółowe podsumowanie naszej drogi do dwujęzyczności, więc jeśli chcesz wiedzieć więcej, poczekaj do marca :) 2. Najdłuższe wakacje w życiu! W 2019 nie pracowałam cały lipiec. Zapakowaliśmy się do auta, 2 tygodnie spędziliśmy w cudownej, słonecznej Chorwacji, ale w drodze do i z naszego miejsca docelowego zwiedziliśmy Słowenię, okolice Balatonu i Budapeszt oraz Koszyce na Słowacji. Wakacje z dzieckiem, które tak niesamowicie chłonie świat, które zmusza Cię do zwolnienia tempa, do odpoczynku, bawienia się kamieniami, pójścia do parku tam, gdzie właśnie jesteś i integrowania się z dziećmi i rodzicami z innych krajów i kultur, do prawdziwego przeżywania tu i teraz - to jedno z najpiękniejszych doświadczeń w moim życiu. Odkąd jestem dorosłym człowiekiem nigdy nie odpoczywałam od pracy tak długo i tak radykalnie: żadnych maili, żadnych telefonów, żadnych mediów społecznościowych. To samo zresztą dotyczy mojego męża, który w tym roku odkrył, że i może zostawić telefon służbowy i firma nie upadnie! W 2020 zamierzamy to powtórzyć. Polecam! 3. Bezradność językowa Świetna znajomość języka angielskiego załatwia sprawę komunikacji za granicą w wielu sytuacjach, przynajmniej w Europie. Do tego często podróżujemy do Hiszpanii, gdzie rozmawiamy z ludźmi w języku hiszpańskim i od lat nie doświadczyłam sytuacji, w której nie mogłam się dogadać, a bardzo chciałam. W tym roku, podczas pobytu w Chorwacji wynajmowaliśmy mieszkanie od przemiłych ludzi, którzy mówili tylko po chorwacku i po niemiecku. Tak, wiedziałam o tym wcześniej, ale jakoś wewnętrzne ego mi podpowiadało, ‘no, co, jak rozumieją niemiecki, to angielski na pewno też zrozumieją!’. No i nic bardziej mylnego! Z językiem niemieckim miałam po raz ostatni styczność na 2 roku studiów. Nigdy nie uczyłam się tego języka z prawdziwym zamiarem nauczenia się i czynnego używania. W te wakacje wzbijałam się naprawdę na wyżyny moich możliwości, a rezultat był jedną wielką frustracją. Drugiego dnia pobytu zainstalowałam Duolingo i zaczęłam powtarzać niemieckie słówka. Co było kompletnie bez sensu i w niczym nie pomogło, bo ja potrzebowałam narzędzi do komunikowania trochę bardziej skomplikowanych wypowiedzi niż ‘ona pije’! Dzisiaj patrzę na to doświadczenie z wdzięcznością, bo bardzo uświadomiło mi kilka rzeczy:
4. Odpowiedzialność decyzyjna Często u młodych ludzi wchodzących na rynek pracy (przynajmniej w moim pokoleniu) widać takie dążenie do tego, żeby W KOŃCU objąć w firmie stanowisko zarządcze. Żeby w końcu mieć zespół ludzi, którzy będą dla nas pracować, żeby w końcu zarządzać, a nie tylko być zarządzanym, żeby móc delegować, konsultować, być ‘tylko’ osobą, która będzie wspierała świetnie pracujący zespół. No więc jesteśmy już na tyle starzy, że dla wielu osób to pragnienie jest rzeczywistością i okazuje się, że dużo brakowało w tym romantycznym obrazku. W założeniu fajnie jest rekrutować i ‘wybierać’ ludzi do pracy, ale to TY bierzesz odpowiedzialność za to, czy nowy członek zespołu będzie pracował tak, jak wszyscy tego oczekują. Nagle problemy wszystkich stają się Twoimi problemami, jakość obsługi i komunikacji z klientem, którego nawet nie znasz to TWOJA odpowiedzialność, zapewnienie dobrej pracy zespołu w szczycie sezonu grypowego to TWOJA odpowiedzialność, załatwianie spraw pracowniczych kiedy HR nawala to TWOJA odpowiedzialność, rozwiązywanie konfliktów to TWOJA odpowiedzialność…. mogę jeszcze tak długo. I nie, nie zostałam gdzieś w międzyczasie managerem w korporacji, po prostu urodziłam sobie dziecko. Z moich obserwacji i doświadczenia wynika, że to, co robimy to jest jedno, ale to, za co czujemy się odpowiedzialni, to zupełnie coś innego. I każda z tych rzeczy OSOBNO pochłania ogrom życiowej energii. Kiedy jedno z rodziców (z premedytacją nie napiszę, że tatuś..) podaje dziecku obiad i nawet przebiera jak się wybrudzi, to wykonuje pracę! Tak, często frustrującą, jak dzieciak nie chce jeść, a żarcie dosłownie wiruje w powietrzu, żeby potem osiąść na (zbyt) wielu płaskich powierzchniach z głośnym “plask!”. ALE: zaplanowanie, zakupy, gotowanie, przygotowanie czystych ciuchów na zmianę (“Kochanie, a w co ja ją mam przebrać?!”, “Kochanie, a mogę jej dać tą wodę, co tu stoi, bo ona chce!?”, “Koooooochanie, a gdzie są jej pieluszki czyste?!”, ble, ble, ble) to jest osobna praca i wysiłek fizyczny i emocjonalny. Świadomość tego, że to TY musisz wymyślić i przygotować to, co dziecko będzie jadło, że to TY musisz pamiętać o czystych ciuchach na zmianę, zapasie pieluch, szczepieniach i bilansach, szukaniu żłobka, opłaceniu zajęć muzycznych, itd jest ogromnym emocjonalnym obciążeniem. Te czynności, których jakoś nie widać pochłaniają ogromną ilość energii i mam wrażenie, że o ile w pracy odpowiedzialność za zespół przejmujemy z dobrodziejstwem inwentarza i większość to obciążenie rozumie (uczymy się jak zarządzać ludźmi, chodzimy na kursy, szkolenia, studia podyplomowe, pracujemy z coachem, więc tak - w biznesie jest świadomość tego, że odpowiedzialność to też obciążenie, którym trzeba zarządzać), o tyle w domu, gdzie to obciążenie możemy podzielić na 2, rzadko tak się dzieje. W domu często wykonanie obowiązków dzielimy na pół, ale odpowiedzialność spada na jedną osobę. Zrozumienie tej prostej prawdy dla mnie było w tym roku, kiedy skończyłam oficjalnie urlop macierzyński, bardzo ważne. Nie da się zarządzać czymś, czego się nie rozumie, czego się nie widzi, dlatego rok 2020 ogłosiłam w naszym domu rokiem ‘parenthood-life balance’. I za osiągnięcie przez mnie tego celu trzymajcie kciuki ;)
Jak uczyć się języka obcego, jeżeli nie możemy pozwolić sobie na kurs czy regularne spotkania z lektorem? Wybaczcie wstęp, technologia próbowała mnie pokonać, ale się nie dałam! O tym wspominam: Metoda shadowingu: https://magdasiemieniec.weebly.com/…/no… Platforma iTalki: https://www.italki.com Mój ulubiony słownik kolokacji: http://ozdic.com Dopóki nie zaczęłam uczyć tylko dorosłych, nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo emocjonalną kwestią jest dla wielu osób nauka obcego języka. Usłyszałam już wiele prawdziwych ‘horror stories’ i chociaż mam często ochotę przegryźć tętniczkę każdemu, kto się przyczynił do językowych kompleksów innych, to przynajmniej teraz rozumiem dlaczego dla niektórych pierwsze spotkanie ze mną to ogromny stres. Czy przed pierwszym spotkaniem z lektorem, trzeba się jakoś specjalnie przygotować? Powtarzać czasy? Przygotować ‘coś o sobie’ w języku obcym? Odgrzebywać stare notatki? Tego nie polecam! Polecam coś innego:
Noż cholera, skąd mam wiedzieć jakie są moje oczekiwania!? Wiesz, co się zazwyczaj robi na pierwszym spotkaniu z nowym uczniem? Ustala tzn. ‘piramidę potrzeb’ i sprawdza jaki jest faktyczny poziom językowy tej osoby. Czasami jest to oczywiście lekcja pokazowa, gdzie te szczegóły pomijamy, ale ma to najczęściej miejsce w szkołach językowych, gdzie poziom został już wcześniej zbadany, a my jesteśmy przypisani do grupy i nie mamy zbyt wielkiego wpływu na program zajęć. Więc mamy te potrzeby i oczekiwania oraz poziom językowy. Poziom zostawiamy lektorowi do oceny - jeśli wielu rzeczy nie pamiętasz, to zajęcia są po to, żebyś sobie mógł je przypomnieć. To nie rozmowa kwalifikacyjna, jesteś tam, żeby się nauczyć i rozwijać, a lektor jest od tego, żeby ci pomóc, nie oceniać. Jeśli o mnie chodzi, to nic nie powtarzaj, idź na żywioł, bo w prawie na 100% pójdzie ci lepiej niż ci się wydawało. Czego Pani oczekuje po naszych zajęciach? To jest pytanie klucz i naprawdę warto już wcześniej zastanowić się nad odpowiedzią. Wiem, że pierwsze co się nasuwa to “no, jak to czego oczekuję? Że się nauczę języka!”, ale dla każdego oznacza to co innego, a w dodatku ‘język’ jest baaaardzo obszerny i uwierz, że większość wcale nie chce nauczyć się go w całości. Wyobraź sobie, że masz już cały proces nauki za sobą. Co dokładnie umiesz, w jakich sytuacjach siebie widzisz? Błyszczysz na rozmowie kwalifikacyjnej z zagranicznym dyrektorem HR? Rzuciłeś wszystko, wyjechałeś do Azji, wpadasz na spotkanie couchsurfingowe i jesteś w stanie z każdym porozmawiać, na każdy temat? Prezentujesz wyniki sprzedaży przed zarządem po angielsku/francusku/niemiecku/niepotrzebne skreślić? Oglądasz ‘The House of Cards’ w oryginale? Jedziesz na spotkanie z kontrahentem bez tłumacza? Czytasz dziecku bajki na dobranoc z pięknym, brytyjskim akcentem? Bez stresu dzwonisz na zagraniczny helpdesk? Piszesz artykuł naukowy i po korekcie to nadal ten sam, twój artykuł? Możliwości i motywacji jest tyle, ilu jest uczniów. To, że ktoś potrzebuje języka do pracy, żeby awansować lub żeby pracę zmienić nie jest wcale ‘bardziej motywujące’ niż to, że inna osoba chce się uczyć dla własnej wiedzy lub przyjemności. Jednak określenie tego, co dokładnie chcesz umieć pomoże lektorowi przygotować odpowiedni program, a tobie da punkt odniesienia, umiejętność właściwej selekcji treści i w końcu krótszą drogę do celu. Zerknij w swój kalendarz i ustal priorytety No, dobrze, mamy wizję, wiemy czego chcemy, to teraz kluczowe - szczególnie dla dorosłych - pytania numer dwa: Czy masz w ogóle na to czas? Powiem wprost: nauka języka to długi i żmudny proces. Gdyby ktoś naprawdę wymyślił metodę, która pozwoliłaby uczyć się języków łatwo, szybko i przyjemnie, to prawdopodobnie wszyscy bylibyśmy dzisiaj poliglotami. Oczywiście, czasami nasze potrzeby są bardzo konkretne i jesteśmy w stanie zrealizować je szybko, przy kilku czy kilkunastu spotkaniach, ale najczęściej nauka to po prostu długi proces, w który trzeba zainwestować czas, nie tylko na zajęciach, ale i poza nimi. Jeśli nauka języka nie jest w tej chwili palącą potrzebą, ale za to właśnie urodził ci się dzidziuś / budujesz dom / zaczynasz w pracy nowy, absorbujący projekt / twoje dziecko idzie do pierwszej komunii, a ty razem z nim biegasz na spotkania do szkoły czy kościoła / odeszły 3 osoby z twojego zespołu, a ty pracujesz po godzinach, bo rekrutacja się przeciąga / masz poważne problemy zdrowotne, etc. - to zastanów się czy na pewno to jest ten czas, kiedy chcesz brać na siebie kolejne zobowiązanie. Jako lektor pierwsza idę na barykady machać flagą z napisem ‘uczcie się, ludzie, języków’, ale kim ja jestem, żeby ci mówić jakie masz mieć priorytety? Prawda jest taka, że nie da się robić wszystkiego w tym samym czasie i też odwołałabym po raz kolejny w miesiącu zajęcia, gdyby ekipa remontowa zostawiła mnie z rozgrzebaną robotą, albo dziecko nie wychodziło z powikłań po anginie. Nic jednak w życiu nie trwa wiecznie, remonty i projekty się kończą, dzieci rosną, więc może czasami warto zaoszczędzić sobie nerwów i zaplanować rozpoczęcie nauki na za pół roku lub od przyszłej jesieni? Planuj jak pesymista Ok, wiesz czego chcesz się uczyć, wiesz, że masz na to czas czas (albo, że go nie masz, ale język z jakiegoś powodu jest dla ciebie priorytetem), to teraz wróć znowu do swojego kalendarza i pomyśl, ile czasu (dokładnie!) na naukę poświęcisz. Ja zawsze pytam moich uczniów czy będą odrabiać prace domowe i ile mają na to czasu - jeśli twój lektor o to nie zapyta, to samemu warto mu o swoich wnioskach opowiedzieć. Jeśli jesteś osobą, która poza zajęciami naprawdę nie ma czasu, to bądź szczery. Nauka wtedy potrwa dłużej, ale mi jako lektorowi łatwiej jest zajęcia zaplanować tak, żebyś nadal z tej np. godziny tygodniowo coś wynosił. Prawdopodobnie dostaniesz wtedy mniej nowego materiału i dużo więcej powtórek, ale będziesz szedł do przodu. Powoli, ale skutecznie! Ile tego czasu na ‘pracę własną’ powinnam sobie wygospodarować? Ustal to ze swoim lektorem. Ja staram się planować zajęcia i pracę do domu w taki sposób, żeby mój dorosły uczeń musiał zaplanować sobie dwa ‘posiedzenia’ tygodniowo - jeśli spotykamy się raz w tygodniu, lub jedno ‘posiedzenie’ przed każdą lekcją - jeśli spotykamy się dwa razy. Jedno ‘posiedzenie’ powinno trwać ok 15 do max. 25 minut. Z mojego doświadczenia naprawdę tyle wystarczy! Wpisz ‘posiedzenia’ w kalendarz. Kiedy myślimy w kategoriach 30-40 minut tygodniowo, to prawdopodobnie nie wydaje się to dużo. Nie trzeba wycinać sobie z życia godziny dziennie, wystarczą krótkie odcinki, ważne jest coś innego: ICH JAKOŚĆ (i, oczywiście to, żeby naprawdę były). Ja doskonale wiem, jak wygląda przygotowanie do zajęć w praktyce: na szybko, na 3 min. przed zajęciami, w samochodzie, kiedy musimy się zatrzymać na czerwonym, po nocy, kiedy rodzina pójdzie spać i jest już 02:25, etc. Jeśli masz poświęcić na naukę języka 15 minut dwa razy w tygodniu, zrób to wtedy, kiedy możesz się skupić na zadaniu, masz jasny umysł i nie padasz na twarz ze zmęczenia. Teraz to już w ogóle jestem cwana i w pierwszych tygodniach każę moim uczniom określić po każdych zajęciach DOKŁADNY DZIEŃ I GODZINĘ kiedy będą sobie ‘posiadywać’ nad angielskim. I bezlitośnie sprawdzam. Z czasem wpadają w nawyk i puszczam ich samopas, w końcu to przecież dorośli ludzie ;) Prawda jest jednak taka, że jeśli sobie dokładnie zaplanujesz, że np. we wtorek i czwartek przyjadę 20 min wcześniej do pracy, żeby w ciszy i samotności posiedzieć nad angielskim, to prawdopodobieństwo, że to zrobisz jest dużo większe, niż jeśli pójdziesz na żywioł z myślą, że te 30 minut w tygodniu gdzieś się samo znajdzie. I jeszcze jedna wskazówka z tytułu: nie przesadzaj z optymizmem przy planowaniu czasu na naukę. Jeśli masz zadanie na 20 minut, nie szukaj momentu w ciągu tygodnia, kiedy znajdziesz sobie godzinę spokoju w nadziei, że uda ci się zrobić więcej. Jeśli od ostatnich 2 tygodni odkładasz telefon do matki, bo nie masz czasu do niej zadzwonić - nie planuj, że co tydzień wyczarujesz sobie w kalendarzu 40 minut wolnego czasu. Jeśli uda ci się zrobić więcej niż w planie podstawowym - super, jeśli nie - nic się nie stało, jesteśmy na czysto! Daj kredyt zaufania Ludzie są różni, mają różne potrzeby i oczekiwania i lektorzy też są różni. Nikt nie da ci gwarancji, że osoba, z którą pracujesz jest dobra i skuteczna. Ja od siebie mogę powiedzieć, że lektorzy się szkolą, chcą uczyć mądrze, efektywnie i nowocześnie, inwestują swój prywatny czas i pieniądze, nie osiadają na laurach, więc warto dać takiemu człowiekowi kredyt zaufania. On prawdopodobnie wie, co robi. Jeśli sugeruje jakieś konkretne ćwiczenia, prosi o to, żebyś zmienił jakiś stary nawyk w taki czy inny sposób - spróbuj tego. Wiem, że są rzeczy, które wymagają zrobienia czegoś nietypowego, nowego. Taki shadowing jest moim ulubionym przykładem. Okej, gadanie samemu do siebie, na głos, w obcym języku, nawet w ciemnej piwnicy z dźwiękoszczelnymi ścianami i drzwiami antywłamaniowymi Gerda może powodować pewien dyskomfort. Ale, do cholery, nie poprawisz płynności swojego speakingu przewracając fiszki w Quizlecie, Memrise czy innym nawet najbardziej fancy programie, oglądając po angielsku seriale czy nawet przechodząc całe Duolingo! Żeby ćwiczyć mówienie, musisz mówić, musisz otwierać paszczę i wydawać z niej dźwięki! Po angielsku! Żeby ćwiczyć rozumienie ze słuchu, trzeba słuchać ze skupieniem, tak - z pauzami, przewijaniem do początku, jeśli czegoś nie zrozumieliśmy, zaglądaniem czasem do skryptu i konkluzją, że przez 15 minut pracy przebrnęliśmy przez nagranie o długości 3 minut. I za dwa dni trzeba to powtórzyć. I za tydzień i za dwa tygodnie też. Jeśli po miesiącu uczciwej pracy stwierdzasz, że jakieś ćwiczenie nie daje efektów, wtedy szukajcie dalej, ale nie rezygnuj z często bardzo skutecznych metod, tylko dlatego, że wydaje ci się, że pewnie nie zadziałają. Odwagi i powodzenia w nowym roku szkolnym :) #AJednakCzegośSięNauczył
Dawno, dawno temu, w Opolu, uczę języka hiszpańskiego grupę dorosłych. Grupa super, wszyscy się w miarę przykładają, ogólnie czad. No dobra, nie do końca wszyscy się przykładają. Mam jednego takiego młodzieńca, co to nigdy nie jest przygotowany, przychodzi na co 4 zajęcia, a że grupa jest początkująca, to przy takiej ilości opuszczonych zajęć dość szybko zostaje w tyle. Pewnego pięknego dnia, spotykamy się grubo przed zajęciami i on nagle z wielkim entuzjazmem zaczyna mi opowiadać jak bardzo jest zadowolony z zajęć, że mu się hiszpański przydaje w pracy (pracuje w biurze podróży), etc. Ja w szoku: Taaaak? Na przykład kiedy? My Student (z dumą): No na przykład, jak mi znowu koleś pisze, że coś naprawi ‘mañana’, to ja mogę mu odpisać: ‘Mañana no! Ahora, tu perro de mierda de sangre judía!’ (w wolnym tłumaczeniu: Jutro nie! Teraz, ty zasrany psie o żydowskiej krwi). I nie wiem czy jestem bardziej w szoku dlatego, że on właśnie SAM stworzył zrozumiałą wypowiedź, czy przez to, że te wszystkie słowa faktycznie pojawiły się na naszych zajęciach… #Facepalm Przychodzi facet do lektorki i mówi, że trzeba podszkolić angielski, bo będzie mu potrzebny w pracy. Ogólnie jest bardzo zmotywowany, będzie odrabiał prace domowe, uczył się pilnie, etc - jak każdy na początku. Najbardziej to chciałby podszkolić słownictwo, bo wiadomo, że słówka to podstawa. A potem nasze dialogi wyglądają tak: Student: (opowiada coś po angielsku): bla, bla, bla… A jak powiedzieć po angielsku to, to i to? Ja: tak, tak, i tak… Student: (rzuca we modelowym przykładem spojrzenia pogardy): Ale beznadziejnie! Nie będę tego używał! Ja: faceplam Niewtajemniczonym spieszę wyjaśnić, że ‘spojrzenie pogardy’ to pojęcie po raz pierwszy użyte przez mojego brata i używane na określenie tego mimowolnego spojrzenia, które podczas wyprzedzania wyjątkowo opieszale jadącego przed tobą pojazdu rzucasz jego kierowcy. Jeśli jesteś mężczyzną, istnieje duże prawdopodobieństwo, że szukasz potwierdzenia, że tym kierowcą jest baba. Maciejowi Dziedzicowi z tego miejsca dziękuję za wzbogacenie naszego rodzinnego wokabularza. #JedenDoTrzech Ja jedna, ich trzech. Przegrywam nie tylko w kategorii płci - jestem też jedyną osobą poniżej 190 cm wzrostu. Grubo poniżej. Lekcja pierwsza: Ja: Dobra, chłopaki, to homework… Oni: Chcesz nam zadać pracę domową?! Ja: Nie chcę, ZADAJĘ! Oni: No, próbuj, próbuj… Kilka lekcji później. Brak pracy domowej po raz kolejny. Wściekam się, serwuję szybki ochrzan i już mam przejść do zajęć, ale panowie wdają się w rozmowę: - No, i nie tupnęła nóżką! - Czekaj, może jeszcze nie koniec. - Koniec, koniec! WISISZ MI PIĄTAKA! Wchodzę do sali, gdzie zawsze mamy zajęcia. Zdejmuję kurtkę, wyjmuję laptopa, odkładam torbę. Wchodzą do sali i bez słowa jeden łapie za moją kurtkę, drugi mi wynosi komputer. Ja: Co do… Oni: Chodź, HOBBICIE, przenosimy się do socjalnego... #AppreciateYourStudent Siedzimy sobie we trójkę i robimy gramatykę. Pada na Studenta 1, który po namyśle wybiera niepoprawną odpowiedź. Student 2 w tym momencie wybiera tą drugą. Ja: UNFORTUNATELY, Student 2 is right…. #ZaMordęTrzymaćNiePuszczać Tę panią uwielbiam zawodowo i prywatnie, ale niestety pewnego pięknego dnia doszła do wniosku, że w razie napadu lenistwa, pomoże jej porządny ochrzan. Zapamiętałam. Kilka tygodni później przychodzi bez pracy domowej. To ja jej między oczy o braku odpowiedzialności, marnowaniu czasu, samodyscyplinie, nieźle mi idzie, zaczynam się rozkręcać… Wybucha śmiechem: Jakie to jest SŁODKIE, jak ty próbujesz na mnie krzyczeć… Nie wiem czy ktoś jeszcze pamięta te zamierzchłe czasy, kiedy w szkole robiło się ściągi. Długopisem, a nie że drukowane mikroskopijną czcionką… Ja robiłam z najbardziej dennego (dla mnie) przedmiotu w jakim miałam nieprzyjemność uczestniczyć, czyli z biologii. Serio, nie pamiętam nic bardziej pozbawionego sensu niż uczenie się co to jest na przykład mitochondrium endoplazmatyczne. I żeby było jasne - nie mam zielonego pojęcia co to jest, po prostu lubię długie wyrazy ;)
Mimo to dzielnie robiłam na lekcjach notatki, a potem ściągi, które zresztą okazywały się zupełnie niepotrzebne, bo w zasadzie doskonale pamiętałam to, co było w moich ściągach. I wiem, że wiele osób ma podobne doświadczenia. Dlatego serce mi krwawi jak widzę, że ta wspaniała metoda przyswajania materiału odeszła w zapomnienie ;) Ale nie o ściągach miało być, tylko o notatkach. Uczę tylko dorosłych i w sumie rozumiem, że trochę ‘wyrośliśmy’ z zeszytów, ale, kurczę, bez przesady! Już dawno zauważyłam, że większość moich uczniów przychodzi na zajęcia nawet bez kartki papieru i długopisu. A to bardzo źle, bo dzięki notowaniu na zajęciach pomagamy naszemu mózgowi zapamiętać więcej. Oto kilka faktów dotyczących procesu uczenia się, które warto znać, żeby trud notowania na zajęciach nie poszedł na marne:
Biorąc pod uwagę powyższe, oto co zalecam przy robieniu notatek:
Tak, wiem, że takie przygotowanie notatek wymaga trochę więcej pracy, ale wzmaga też uważność podczas zajęć. Poza tym jeśli do tej pory robiłeś/aś notatki w postaci listy nowych słów, może okazać się, że kiedy postępujesz zgodnie z moimi wskazówkami notatki są dłuższe, ale tak naprawdę masz dużo mniej nowych informacji do nauczenia się. I to dobrze. Tu nie chodzi o ilość, ale o jakość. Jeśli zrobisz listę 35 nowych słów na zajęciach, to ile z nich pamiętasz za tydzień, zakładając, że będziesz je powtarzać przez 15 minut na dzień przed następną lekcją? (Jestem realistką, wiem doskonale, że większość tak się uczy - a przynajmniej chcę w to wierzyć, bo alternatywą jest ‘w ogóle się nie uczy’.) A jeśli zapiszesz tylko 5 nowych słów, ale z podaniem przykładów użycia, to ile będziesz pamiętać stosując tę samą metodę? Polecam sprawdzić to empirycznie! No i jeszcze jedno: wszystko to dotyczy robienia notatek analogowo, przy użyciu kartki i długopisu, nie na komputerze. Badania amerykańskich naukowców dowiodły, że w tym przypadku tradycyjne metody biją na głowę technologię. Jeśli chcesz dowiedzieć się o tym więcej, kliknij tu. Tak szczerze mówiąc, to rok 2016 pożegnałam z ulgą. Nie należał do jakiś szczególnie udanych, a że mam dziwną tendencję do życia etapami, to początek nowego roku zawsze napawa mnie bardzo entuzjastycznie. Mimo tego, że tak ogólnie szału nie było, to chciałabym się podzielić moimi hitami minionego roku, czyli wszystkim co mnie urzekło i pomogło w sferze językowej i “ogólnorozwojowej”. 1. BLINKIST Zdecydowanie najczęściej używana przeze mnie aplikacja w 2016. Kocham czytać i uwielbiam kupować książki, ale coraz częściej zdarza mi się, że coś zaczynam, dochodzę do wniosku, że to jakieś wtórne i nie kończę. Blinkist to aplikacja, w której możemy sobie wyszukać interesujące nas pozycje, przeczytać (i wysłuchać) całkiem przyzwoicie stworzonego streszczenia każdego rozdziału i zdobyć nową wiedzę. Nie ma tam powieści ani typowej beletrystyki, raczej książki popularnonaukowe, poradniki, opracowania, etc. Biorąc pod uwagę częstotliwość stosowania, ja zdecydowałam się nawet na wersję płatną, ale w wersji podstawowej dostajemy codziennie nową książkę do przejrzenia. Co prawda nie wybieramy jej sami, ale kiedy jeszcze korzystałam z opcji podstawowej tylko raz trafiło mi się coś kompletnie bez sensu. Wspominałam już, że to wszystko po angielsku? 2. Lyricstraining.com Tym razem strona internetowa z piosenkami do uzupełniania tekstu. Wciągnęłam się na początku roku i fascynacja nadal trwa. Super sprawa do zabawy z dzieciakami i niezłe wyzwanie dla dorosłych (serio, jesteś w stanie napisać 100% tekstu np. z Eminema?!) Możemy się tak bawić w wielu językach, więc zostanie ze mną na dłużej :) 3. DEF Poetry Jam To nie jest odkrycie 2016, bo pamiętam, że oglądałam poszczególne wystąpienia jeszcze na studiach, ale w tym roku wróciłam i regularnie uprawiam ‘binge-watching’. DEF Poetry Jam to dość stara amerykańska inicjatywa związana ze ‘spoken word’, poezją mówioną. To wiersze, które nie są po to, żeby je czytać, tylko po to, żeby ich wysłuchać. Możemy tam posłuchać młodego Kanye (zanim zwariował) i Alicię Keys. W ogóle mamy tu totalną mieszankę kultur, tematów, emocji, akcentów. Uwielbiam i linkuję kilka ulubionych: 4. Planowanie z wyznaczaniem czasu pracy zmieniło moje życie, jakkolwiek górnolotnie by to nie brzmiało. Wiem, że nie przyda się każdemu, ale przy moim trybie pracy sprawdza się znakomicie. Zawsze lubiłam planować, żyłam z kalendarzem i listą zadań w ręku, ale nigdy do tej pory nie planowałam dokładnie KIEDY dane zadania mają być wykonane. A przecież kiedyś te prezentacje muszę przygotować, sprawdzić prace domowe, uzupełnić Schoology, znaleźć materiały, etc. Do tego dochodzi cała masa innych zadań, bardziej osobistych, które też trzeba zrobić jeśli mój plan przejęcia władzy nad światem ma się powieść. Teraz na wszystkie zadania priorytetowe wyznaczam konkretny czas i mam dużo większą skuteczność. 5. Zasada ‘według planu, albo w ogóle” A poza tym pozwala mi to wdrożyć jeszcze jeden klucz do skuteczności: kiedy przychodzi ‘godzina zero’ i rozpoczyna się czas przeznaczony na dane zadanie robię to, co zaplanowałam, albo nic. Dosłownie NIC. Siedzę, komputer zamknięty, patrzę na szafę. Przez dokładnie tyle czasu, ile wyznaczyłam na wykonania zadania. Nie ma czyszczenia kotom kuwety, odgruzowywania krzesła, na którym z uporem maniaka mój mąż składuje swoje ubrania, sprawdzania maila, scrollowania fejsbuki. Nawet picia kawy nie ma! A to już wyczyn, bo picie kawy to nie tylko moje jedyne uzależnienie, ale też ulubiony sposób na prokrastynację. 6. W pracy jestem offline No i jeszcze jedna rzecz, jakiej się w tym roku nauczyłam to wyłączanie wszystkiego, co nie jest związane z pracą merytoryczną. Telefon ma wyłączony głos i wibracje (a do tego najczęściej jeszcze zalega gdzieś na dnie torby), nie pracuję przy otwartych skrzynkach mailowych, mediach społecznościowych, etc. Tak, wiem, że dodzwonienie się do mnie w ciągu dnia graniczy z cudem. Ale dziwnym trafem jeszcze nikt nie umarł, a ja dużo rzeczy robię szybciej. 7. Project Gutenberg To strona www z której za darmo i legalnie możemy pobrać literackie klasyki w formie ebooków, audiobooków, albo w formacie pdf. Publikacje w wielu językach (również po polsku), na prawie każdy możliwy temat. To jest strona, którą każdy powinien znać. 8. Reportaże Pozostając w tematach czytelniczych, 2016 był dla mnie rokiem reportaży. Nigdy wcześniej jakoś się specjalnie reportażami nie interesowałam - zawsze kojarzyły mi się z dramatycznymi ludzkimi historiami, które nigdy nie mają happy endu (a ja lubię happy endy!). Szczególne wrażenie zrobiły na mnie 2 pozycje: “Jutro przypłynie królowa” Macieja Wasilewskiego” (mam zimny dreszcz na samo wspomnienie) i “13 pięter” Filipa Springera. Bardzo polecam. 9. Słownik DiCE Jest tak, i trzeba to powiedzieć głośno, że zarówno nauczyciele jak i uczący się języka angielskiego mają z górki. Wszędzie pełno darmowych materiałów, programów, aplikacji, etc. Niestety w przypadku innych języków tak nie jest. Długo, na przykład, szukałam dobrego słownika online, z którego mogłabym korzystać w nauce hiszpańskiego. Z reguły korzystam z glosbe.com, gdzie języków dostępnych jest wiele i to zwykle wystarcza, ale kiedy osiągniemy już wyższy poziom wtajemniczenia, potrzebujemy czegoś więcej. Ja potrzebowałam słownika kolokacji. I znalazłam! Hiszpańsko-hiszpański, dobrze opracowany, cudowny! Do angielskiego polecam oczywiście ozdic.com (jako najlepszy słownik kolokacji) 10. Klima w aucie... Tego chyba nie muszę wyjaśniać ;) |